Historia Pani Moniki

Każda historia choroby nowotworowej jest inna. Każda zasługuje na opowiedzenie. Osoby, które przeżyły raka piersi mają nam dużo do przekazania i sporo możemy się od nich nauczyć. Nie inaczej jest z bohaterką naszego dzisiejszego posta. Pani Monika zdecydowała się opowiedzieć nam swoją historię. Wygrała ona walkę ze złośliwym rakiem piersi. Dzięki swojej sile jest dzisiaj z nami i dzieli się tym, co przeszła. Bardzo dziękujemy Pani Monice za poświęcony czas i zachęcamy do przeczytania jej historii.

W czerwcu 2020 roku na kontrolnej wizycie u ginekologa (na NFZ), lekarz wykrył palpacyjnie w mojej prawej piersi maleńki guzek i dał mi skierowanie na USG oraz do chirurga onkologicznego. Na USG nie udało mi się zarejestrować, gdyż jedyna doktor wykonująca USG, była na długim zwolnieniu lekarskim. Zarejestrowałam się zatem internetowo do chirurga w poradni przy ul. Strzałowskiej. Wizyta zaplanowana była na koniec sierpnia (co mi odpowiadało, ponieważ cały sierpień spędzałam z mężem i dziećmi u rodziny w Skarżysku Kamiennej). Chirurg skierował mnie na badanie USG na cito. Do tego momentu byłam spokojna, gdyż w 2009 roku miałam usunięty z lewej piersi gruczolakowłókniak. Zarówno mój ginekolog, jak i chirurg twierdzili, iż prawdopodobnie w tym przypadku też tak będzie.

W dniu 16.09.2020 miałam wykonane USG. Okazało się, że mam 3 guzki, a nie 1. Od razu miałam zrobione biopsje – dwie cienkoigłowe i jedną gruboigłową. Odbiór wyników miałam mieć 14 dni później. Tymczasem już po tygodniu otrzymałam telefon: 

  • Dzień dobry, Zachodniopomorskie Centrum Onkologiczne, czy chciałaby Pani przyjść wcześniej na wizytę? Mamy już Pani wyniki.

Na moje pytanie jak długo potrwa wizyta, ponieważ w proponowanym terminie mam spotkanie w pracy z dyrektorem, pani powiedziała, abym odwołała wszystkie spotkania, bo będę miała robione badania. Już wiedziałam. Od razu zadzwoniłam do męża i powiedziałam mu, że mam złośliwy nowotwór piersi. Wróciłam do domu i to samo od razu powiedziałam mojej mamie (mieszkam w domu wielorodzinnym – z mężem, dziećmi, moimi rodzicami i moją babcią), a następnie zaczęłam czytać o nowotworach piersi. Dowiedziałam się, że jest hormonozależny, her2+ i trójujemny – podobno najgorszy ze wszystkich, ponieważ najmniej zbadany i oprócz chemii, i radioterapii nie ma innego leczenia. 

Przeczytałam wszystko o chemioterapii, o wypadaniu włosów, o mastektomii itp. 30.09.2020 w dzień chłopaka usłyszałam diagnozę: trójujemny nowotwór piersi. Moja pierwsza myśl – dlaczego trafił mi się “najgorszy” nowotwór piersi? Ja mam małe dzieci, muszę żyć. Dr Krajewski powiedział: Prawdopodobnie będzie pani miała najpierw chemioterapię, później operację. Dążymy do 100% wyleczenia”. Dostałam skierowanie na prześwietlenie płuc, mammografię (badania wykonane od razu), USG jamy brzusznej (badanie za tydzień) oraz do poradni genetycznej. Nie czekałam. Od razu pojechałam do poradni na Unii Lubelskiej, żeby się zarejestrować. Okazało się, że zostałam przyjęta od razu. Zapytałam genetyka, czy to dobrze gdyby się okazało, że będę miała dodatni wynik. Dla Pani tak, ale dla Pani rodziny – nie koniecznie.

Wcześniej, u mnie w rodzinie jedynie mój dziadek (tata mojej mamy) chorował na nowotwór prostaty. Poza tym żadnych innych nowotworów nie było. U mnie też okazało się, że wynik genetyczny jest ujemny. I znowu pierwsza myśl –  mam pecha. Ale zreflektowałam się. Dla mojej wówczas 5-letniej córeczki Ani przecież to lepszy wynik. Badania przed komisją onkologiczną były ok i zdecydowano, iż u mnie najpierw będzie operacja, a później chemia. Ponieważ wszystko odbywało się w czasie pandemii, przed operacją (30.10.2020) musiałam mieć wykonany test na covid. Dzień później otrzymałam telefon z informacją, iż niestety operacja jest odwołana z powodu dużej absencji personelu (kolejny raz miałam pod górkę). 

Wszystko wróciło do normy ponad dwa tygodnie później. 16.11.2020 miałam wykonany kolejny test. Następnie czekałam w poczekalni 5 godzin na wizytę u anestezjologa (kumulacja pacjentów po wcześniejszych odwołanych terminach). O godz. 16.30 dostałam SMS z informacją, iż mój wynik jest dostępny na stronie internetowej. Zalogowałam się i… miałam wynik dodatni (znowu pod górkę!). Bezobjawowy koronawirus, 14 dni kwarantanny, a cała rodzina – 21 dni kwarantanny. Ale czas kwarantanny (razem z rodziną, byłam na niej 21 dni, bo bałam się ponownego zarażenia i kolejnego odwołania operacji) okazał się dla mnie czasem spokoju i wyciszenia. 

Prawostronną mastektomię z wyciętymi 2 węzłami wartownikami miałam 04.12.2020 roku. W ogóle nie bałam się operacji. W szpitalu czułam się dobrze, chociaż nie ukrywam, że trochę miałam wrażenie, iż jestem kolejnym numerem w statystyce. Brakowało mi, że nie przyszedł do mnie lekarz, który będzie mnie operował (wtedy nawet nie wiedziałam kto to będzie), żeby porozmawiać ze mną. Psychoonkologa też nie było. Nikt nawet nie spytał się mnie czy nie mam potrzeby z nim porozmawiać. 

Operację miałam w piątek, więc rehabilitant przyszedł dopiero w poniedziałek. Pokazał kilka ćwiczeń i powiedział, że jak dostanę z wypisem skierowanie na rehabilitację, to warto żebym się zapisała. Wypis miałam we wtorek, więc z rehabilitantem już nawet nie zdążyłam poćwiczyć, a w wypisie nie było żadnego skierowania. Czułam się rewelacyjnie. Już na drugi dzień po operacji sama robiłam sobie automasaż ręki, a później sama codziennie ćwiczyłam, masowałam bliznę. Szybko wróciłam do sprawności. W ogóle nie bolało mnie nic po operacji. 

23.12.2020 miałam kolejną komisję onkologiczną. Tym razem już miałam “z górki” – brak przerzutów do węzłów chłonnych, więc nie musiałam przechodzić radioterapii, jedynie chemioterapia. Rozpoczęłam ją 07.01.2021 na oddziale dziennym. 4 czerwone chemie co 2 tygodnie i 12 białych, co tydzień. Po pierwszej chemii czułam się dziwnie, mdliło mnie przez trzy dni, ale poza tym funkcjonowałam normalnie. Martwiło mnie jeszcze jedno. Włosy, które miały wypaść. Napisałam do fundacji Rak’n’Roll i udało mi się. Dostałam od nich perukę z naturalnych włosów. Pojechałam po nią do Poznania 3 tygodnie po pierwszej chemii. 

Dopiero wtedy wypadły mi włosy. Wypadły szybko, w jeden dzień. I okazało się, że nie było to dla mnie tak straszne jak myślałam. Rodzina i dzieci przyjęły to zupełnie normalnie. Dzieci wiedziały, że jestem chora i dostaję lekarstwo (chemię), która spowodowała, że wypadły mi włosy. Wiedziały też, że odrosną. Nie miałam też problemu z tym, aby pokazywać się rodzinie z łysą głową, ale na zewnątrz zawsze wychodziłam w peruce, pomalowana.

Nie miałam też problemu, aby wszystkim mówić wprost, że jestem chora na złośliwy nowotwór piersi. Wszyscy zawsze powtarzali, że ładnie wyglądam i nie widać po mnie, że jestem chora.

Prawie pół roku chemioterapii to był dla mnie jeden z najfajniejszych okresów w moim życiu. Naprawdę. Poznałam na oddziale dziennym super dziewczyny, z którymi do tej pory mam kontakt. Wspólne rozmowy, wymienianie się doświadczeniami, poradami, oglądanie blizn pooperacyjnych (niektóre dziewczyny były po operacji tak jak ja, inne jeszcze przed) wspólne przymierzanie peruk, mnóstwo śmiechu. Wiele razy byłyśmy uciszane przez innych pacjentów, bo przecież tu są chorzy ludzie. A my wszystkie stwierdziłyśmy, że nawzajem pomagamy sobie lepiej niż pomógłby nam psychoonkolog. 

Już wtedy patrzyłam na całą sytuację z tej pozytywnej strony: ja jestem chora, ale widziałam wiele osób, które mają gorzej (np. zajęte węzły chłonne); 

nie mam włosów, ale odrosną lepsze, mocniejsze, a poza tym fajnie jest nie mieć włosów na innych częściach ciała;

zaczęło mi się przekwitanie, ale rewelacyjnie, że nie mam miesiączki; 

przez chemię straciłam apetyt na słodkie, ale przynajmniej schudłam; 

nie mam piersi, ale będę miała zrekonstruowaną z jednoczesną asymetrią piersi drugiej

więc będę miała ładniejsze i większe cycki;

dobrze znoszę chemię (a niektórzy cierpią)

Prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą i przez okres leczenia przebywałam na zwolnieniu lekarskim (6 miesięcy), a później przez rok na zasiłku rehabilitacyjnym. Mimo wszystko, czasami chodziłam na spotkania z klientami. Dużo czasu poświęcam dzieciom – syn, obecnie niespełna 12 lat z zespołem Aspergera, wówczas przebywał na edukacji domowej, a córka – obecnie 7 lat, wówczas jeszcze przedszkolak. Czynnie działałam w radzie rodziców w przedszkolu i przedszkolnym kółku teatralnym. W wolnych chwilach uwielbiam czytać książki – namiętnie je kupuję.

Chemioterapię zakończyłam 27.05.2021 roku. Poczułam wtedy pustkę. Nie będę już co tydzień u Pani doktor, nikt co tydzień nie zrobi i nie sprawdzi mi wyników krwi. Na szczęście nie miałam radioterapii. Włosy zaczęły odrastać (niestety wszędzie, nie tylko na głowie), wrócił apetyt na słodkie (niestety), paznokcie również zaczynały wyglądać normalnie. 

W styczniu 2022 roku miałam kolejną operację – pierwszy etap rekonstrukcji piersi. W kwietniu miałam mieć kolejną operację – asymetrię drugiej piersi, ale pan doktor przełożył termin, ponieważ nie mieli odpowiedniego rozmiaru implantu dla mnie. Znowu nie zmartwiłam się – mogłam uczestniczyć w weselu mojej koleżanki i potańczyć, co też uwielbiam. Tydzień po operacji byłoby to niemożliwe. Zaległą operację miałam w czerwcu. I tak chyba miało być, bo w szpitalu leżałam z super dziewczyną, którą wcześniej spotkałam na oddziale chemioterapii. 

W listopadzie będę miała kolejną – drugi etap rekonstrukcji piersi, a we wrześniu 2023 – rekonstrukcja brodawki sutkowej. W międzyczasie, moja pani doktor zaproponowała mi udział w badaniach klinicznych. Zgodziłam się bez wahania. Zadzwoniono również do mnie z kliniki genetycznej, czy zgodziłabym się wziąć udział w badaniach prof. Lubińskiego, polegających na regularnym przyjmowaniu witaminy C. Również się zgodziłam. A tuż przed wakacjami, zgłosiłam się na turnus rehabilitacyjny organizowany przez szpital – miałam spotkanie z panią psychoonkolog, w listopadzie będą jeszcze warsztaty grupowe, z panią dietetyczką, 2 tygodnie, codziennych, półtoragodzinnych ćwiczeń I jeszcze na wiosnę wyjazd na 2 tygodnie do sanatorium w Kołobrzegu. 

Czy moje życie zmieniło się po diagnozie? Ja tego tak nie czuję. Żyję i funkcjonuję tak jak przed diagnozą, doszły mi tylko nowe aktywności (np. kontrolna wizyta u lekarza). Czasami zastanawiam się, czy nie jest to właśnie moment na jakąś zmianę. Jestem zmęczona swoją pracą. Wypaliłam się. Rozleniwiłam się jednak i nie bardzo wiem co chciałabym robić. Nie należę do żadnej fundacji, ani stowarzyszenia, ale cieszę się, że mogę opowiedzieć swoją historię. Może komuś ona pomoże? Mi tuż po diagnozie, mój klient opowiedział o swojej szwagierce, która 10 lat wcześniej chorowała, przeszła operację, chemioterapię i radioterapię, żyje i ma się dobrze. I takie opowieści bardzo mnie podbudowały wówczas.

W dniu wywiadu sama zostałam poproszona przez terapeutkę syna, czy mogłabym porozmawiać z jej przyjaciółką, która dowiedziała się, że jest chora. Zrobię to z wielką przyjemnością i mam nadzieję, że ułatwię jej przejście przez leczenie. Moja rada dla osób po diagnozie – pamiętać o tym, że rak to nie wyrok. Zaufać swojemu lekarzowi onkologowi, rozmawiać z pozytywnymi osobami, które już to przeszły i mogą pomóc w oswojeniu tematu, nie zamykać się w sobie, dać sobie pomóc, a jeżeli nie

Niezmiernie nas cieszy każda historia zakończona pozytywnie. Pani Monika wykazała się wyjątkową siłą i optymizmem podczas swojej choroby. Jej historia motywuje i pokazuje, że istnieje życie po raku piersi. Jeszcze raz dziękujemy Pani Monice za jej odwagę i życzymy aby dalej była tak pełna życia i optymizmu.